Elizabeth szła cichą asfaltową drogą w dół wzgórza, na którym znajdował się jej dom. Nie wiedziała, gdzie podział się Zeth, ale zamiast interesować się nim, zaczęła rozmyślać o swoim śnie. Zastanawiała się nad tym całą drogę. Nie zauważyła, kiedy doszła do podnóża góry, gdzie znajdowało się Milowody.
— Po co tu przyszliśmy? — zapytał idący obok niej krok w krok Zeth.
— Idziemy sprawdzić, co u Gangu Wiewióra.
Składał się on z wszystkich dzieci mieszkających na wyspie, poza oczywiście nią. Założycielami gangu byli Maria Rossi i Johnny Saber, razem z nimi było ich jedenaście. Ich główna miejscówka znajdowała się w starej opuszczonej bazie wojskowej leżącej kilka kilometrów od Milowody w starym lesie. Opuszczona w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym, przez co ściany zawalały się jak domki z kart budowane przez Sakari w towarzystwie Elizabeth i Ayanara. Jednak jak ich nie było, to zawsze twierdziła coś innego. Elizabeth stanęła przed bazą wojskową, której gdzieniegdzie bliskie były zawaleniu się kolumny i ściany, a z sufitu odchodził stary żółty lakier.
— Ty?! – Elizabeth podskoczyła i obróciła się w kierunku głosu. Johnny Saber stojący za nią, wyglądał, jakby oczy miały mu wyskoczyć. — C-co ty tu robisz? — przewrócił się na ziemię, cofając się. Elizabeth omiotła go wzrokiem. Miał czarne krótkie włosy związane w wysoką kitkę i węglowe oprawki przestraszonych źrenic. Ubrany był w zwykłe jeansy i rozciągnięty t-shirt z rozmazanym obrazkiem. Wyciągnęła w jego stronę rękę, on patrzył na nią z przerażeniem i niedowierzaniem.
— Elizabeth… — podała mu rękę.
— Myślałem, że ty… — zanim jednak on skończył, spoglądał na nią — To znaczy… Co ty tu robisz?! — chyba go speszyła.
— Przyszłam… podsłuchiwać – mruknęła jak zwykle dobierając długo słowa.
— Aha… — jego oczy zrobiły się szklane. — …ty faktycznie masz zielone włosy — pokazał na nią niepewnie palcem. Tak, jej długie skręcone od dziecka w loki włosy były zielone jak u ojca. A jej lalkowe jasno zielonkawe oczy błyszczały na tle bladej cery i długich rzeszów, podlewanych tak często że rzucały cień na dwa zielonkawe stawy. Nosiła za duże białe, męskie koszule i złote kolczyki na uszach podobne do tych, które mają byki, tylko szersze i na całe ucho.
— A… to źle?
— Nie! — machał rękami z zakłopotania — Twoje włosy są bardzo ładne. To znaczy tak ogólnie — drapał się po głowie. Tak w zeznaniach to nawet Sakari się nie gubi.
— Co ty robisz? — zapytała.
— A muszę coś robić?
— Nie… – mruknał.
Dziewczyna spuściła głowę, na ziemi dostrzegła MP3. Podniosła ją i przyłożyła do ucha słuchawkę.
— Ktoś ci pozwolił? — przez zęby chrząkał Johnny.
— Dość wulgarne… — podała mu je, a on wyrywał jej to z ręki.
— Ile ty masz lat, żeby gadać mi takie rzeczy?!
— Dwanaście. A…. ty ile?
— Trzynaście — wkłada słuchawki do uszu i ruszył w stronę ruin. Elizabeth szła za nim, a on ją ignorował. Szli przez dłuższy czas obok siebie w milczeniu. Cały ten teren wyspy był tak stary, że wszystko porosło tu zielenią. Według niej miało to swój urok. Gdy weszli na dach schronu, Johnny zdjął słuchawki. Po poprzewracanych cegłach i szczątkach betonu wdrapali się na jedną z grubszych ścian porośniętych zielenią i usiedli na niej po turecku.
— Nadal tu jesteś? — miało to brzmieć z irytacją, ale jednak czuła trochę szczęścia w jego głosie, że sobie nie poszła.
— Powinieneś mieć taką osobę, która powinna być przy tobie, żebyś nie był sam, gdyż bycie sam i bycie normalnym często kończy się na linie i huśtaniu — oderwała najdłuższy kawałek trawy i zaczęła go miętosić w ręce.
— Widzisz mnie pierwszy raz i uznajesz mnie za samotnego? Skąd możesz to wiedzieć — patrzyli na siebie w ciszy — Jesteś stalkerem?
— Może — dziewczyna odpowiedziała żartobliwie, a on przewracał oczami.
— Johnny! — odzywał się trzeci głos. Jakaś dziewczyna podbiegała do niego.
— Maria? — odpowiedział na jej krzyk Johnny.
— Tak! Od kilkunastu minut latamy i cię szukamy — odpowiadała dziewczyna, która miała krótkie, falowane, rude włosy, szare oczy, dość opaloną skórę i lekki makijaż na twarzy. Miała na sobie szary top i długie wojskowe spodnie.
— Jestem tu z Elizabeth — powiedział chłopak, Elizabeth odcięła się na chwilę, ale po tych słowach rozumiała mniej więcej, o kim mowa.
— Z nią? — ruda przewracała oczami.
Elizabeth zaskoczyła ze ściany, po czym w szybkim tempie się wyprostowała.
— Ehhhh — odchrząknęła Maria a jej oczy latały i mierzyły ją od stup do głów
— Ty jesteś Elizabeth?
— Tak, to ja — przytakneła Elizabeth.
Maria jednak wzięła Johnego pod ramię i powiedziała:
— Słuchaj, mamy ważne prywatne sprawy i musimy już iść — uśmiechała się niezręcznie i odchodziła z Johnym w stronę zejścia z dachu. Ten jednak na pożegnanie pomachał do Elizabeth ręką.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.